sobota, 25 stycznia 2014

Miasto świateł, które zgasły

Idę, idę, idę. I chociaż rzygać mi się chce gdy patrzę na ten Wierchojańsk za oknem, to idę dalej. Rany Julek, ale dzisiaj się nawpierdalałam. Kromka chleba z serkiem (nie liczę kalorii jakoś super dokładnie, chleb ma 250kcal na 100g, nie mam pojęcia ile ma kromka, a serek to około 55kcal), gruszka, dwa małe pomidorki, te takie karlęce, no i obiad. O tak, obiad to klasyka w jadłospisie, po prostu nie da się go ominąć. To znaczy wtedy, kiedy akurat jest, bo w tygodniu raczej nikt nic nie gotuje, wtedy mogę jeść po 300-500kcal. Czym więc jest takie coś raz lub dwa w tygodniu? Sportu raczej nie uprawiam zbyt namiętnie, od niedawna biegam, ale to jest tak żałosne, że nawet nie zamierzałam o tym wspominać. Spałam około 100-150 kalorii. Do około 7-10 minut ćwiczeń cardio, kilkadziesiąt brzuszków (ale też niezbyt wiele. Zresztą po co mam trenować mięśnie brzucha, skoro i tak zasłania ja tłuszcz? Jak schudnę to może się tym zajmę, a brzuszki same w sobie nie spalają jakiejś oszałamiającej liczby kalorii), pól godziny dziennie spaceru, a na uczelnię zasuwam rowerem. Szkoda, że nie jestem na tyle wysportowana aby móc spalić wszystko to, co zjem. 
Kiedy mieszkałam we Francji udało mi się sporo-niesporo schudnąć, nie wiem dokładnie ile, bo z wagą było coś nie tak, ale "na oko" coś około 7kg. Ale jadłam wtedy jakieś 300-600 kalorii dziennie, albo kilka owoców. Albo wcale. Chociaż bywały dni, że jadłam bagietkę, cztery kawałki pain au chocolat, kawałek ciasta i jakieś serki, chrupki, czasem jadłam pizzę. Za to nie ruszałam się w ogóle, czasem szlam do sklepu albo jechałam do pracy. Skoro więc bez ruchu udało się tyle w tak krótkim czasie zrzucić (wszystko trwało jakiś miesiąc, ale tak intesywniej i na serio to z trzy tygodnie), to może teraz jedząc więcej a spalając chociaż mały kawałeczki tego też się uda? 
Bo żeby nie było za wesoło, to przy kolejnej zmianie miejsca zamieszkania odrobiłam swoje kilogramy. Wczoraj waga pokazała 61.1kg. Nie jest jakoś porażająco, ale jestem kurduplem i nie wyglądam super zachwycająco. Po powrocie z Paryża wszyscy mówili, że dobrze wyglądam. Nie wiem czy wrak człowieka może wyglądać dobrze. Mogę nienawidzić tego miasta, bo tak właśnie jest, ale jeśli chodzi o wagę, to było idealnie. Tylko szkoda, że miałam wiecznie podkrążone oczy, ruszałam się z gracją stuletniej staruszki i włosy wpadały mi garściami. Wieczne problemy ze zdrowiem, ciągle bolący brzuch (głowa po pewnym czasie przestała), a przede wszystkim niemożność wstania z łóżka (pranie tylko jesli już na serio nie miałam czego ubrać, bo nie chciało mi się nawet go wstawić; otwarte okno przez dwa dni, bo zamknięcie to za duży problem; pleśń w kubku po herbacie, bo przecież musiałabym kupić tabletki do zmywarki i tak do końca swiata) - nigdy więcej. Ale ten jeden efekt uboczny strasznie mi się spodobał.
Czasem sobie myślę, że gdybym tam została, to pewnie bym umarła. Wiesz, że moim sąsiadem był Jim Morrison? Skończyłabym jak mój wielki idol tamtych lat, tych, w których syndrom Jasia Wędrowniczka to była norma, tych, w których przesypało się przez nas więcej kwasu niż przez Woodstock w 1969 roku, tych, w których chcieliśmy umierać szybko, ale tylko po to, żeby żyć wiecznie, ale jednocześnie byliśmy tak okropnie ciekawi co będzie dalej i czy się nam uda. Nikt z moich znajomych z tamtego czasu już tak nie myśli, po czasie sami dorosnęliśmy do tego, że to piękna droga, którą warto było przejść, ale na bank nie warto jej kontynuować. 
Kiedy tam przyjechałam było lato. Wyjątkowo gorące i słoneczne. Upały jak jasny szlag, bez butelki wody nawet nie wychodziłam. Śmierć to taki stan, kiedy życie jest skończone, kiedy nie ma już żadnych funkcji życiowych. Właściwie w biologicznym sensie każdy żyjący organizm kiedyś umiera i jest to stan permanentny. U mnie szukanie tych funkcji było jak szukanie igły w stogu siana. Dla tego miasta byłam martwa jak wczorajsze słońce. 
Kiedy wyjezdzałam z Paryża lało jak z cebra. Lato zaczynało się kończyć. Dni nie były ani gorące, ani słoneczne, a ja nie byłam szczęśliwa. Nie można i mieć i zjeść ciasta. Coś trzeba wybrać. 
Czasem się zastanawiam nad jesienią. Była tam w ogóle jesień w zeszłym roku?

3 komentarze:

  1. Zauważam błąd w myśleniu już po pierwszym akapicie ( a może drugim??). Ćwiczenia. Warto ćwiczyć, nawet jeśli nie widzisz w tym sensu. Ale sens jest. Choćby taki, że sport przyśpiesza metabolizm, mięśnie spalają więcej kalorii... Jest wiele pozytywnych aspektów ćwiczenia i twój plan na schudniecie powinien składać się i z ćwiczeń i ze zmiany nawyków żywieniowych.

    Wgl. sama zauważyłaś, że stałaś się wrakiem człowieka. Niskie bilanse, chcąc czy nie chcą, uważając to za główną przyczynę twego upadku zdrowia czy też nie, niskie bilanse niszczą. A przecież można to zrobić z głową. Z chęcią, pełną motywacją a przede wszystkim, z miłosci do siebie i chęci, a nie przymusu...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Utrata kilogramów wtedy to był tylko jeden ze skutków, tuż obok tego, co opisałam tam wyżej. I w sumie jedyny, który mi się spodobał. Nic nie robię pod przymusem, a ty? Robię to bo chcę i tyle. Tylko nie jestem pewna czy się uda. Tym razem.
      Co do ćwiczeń, to mam fatalną kondycję i ledwo daję radę robić to, co wypisałam, ale pewnie z czasem będzie lepiej, bo wiem, że sport też jest ważny.

      Usuń
  2. Bilans bardzo dobry. Zawsze uważam że zdrowo ułożona dieta 1000 kcal jest najlepsza. I generalnie łagodna dla organizmu i psychiki. Łatwo ominąć efekt jojo. Ćwiczenia nawet nie intensywne dużo Ci dadzą. I podziwiam Cię że bardzo się starasz. Trzymaj się cieplutko!

    http://odnalezc-harmonie.bloog.pl/

    OdpowiedzUsuń