niedziela, 22 czerwca 2014

He talks like his opinion is a simple fact

Okej, tym razem się udało. Aż do wczoraj. Wiecie co, na serio próbowałam być dobra, tak po prostu, nie myśląc o karmie i zwrocie tej dobroci tak jak to robię zazwyczaj, bo prawda taka, że jest to mocno interesowne. I co? Jak zwykle okazało się, że jak się ma dobre serce, to trzeba mieć twardą dupę. A jaką ja mam każdy widzi. 
Już lato. Uffff. 

czwartek, 15 maja 2014

Cold is the night

60.8kg! No i elegancko! Na serio jadłam mniej w tych dniach, ale właściwie wcale tego nie odczułam. Dobry obiad + małe śniadanie chyba mi służy. I prawie nie spacerowałam, ale właśnie jestem po egzaminie i do kolejnych zajęć mam 2,5h, a do domu nie chce mi się wracać, więc przejdę chociaż 5-7km. Jeśli spalę trochę kalorii to dzisiaj zjem coś ekstra, oczywiscie nic tłustego czy bardzo kalorycznego, tak tylko w granicach rozsądku. Ale powiem szczerze, że jestem pozytywnie zaskoczona, bo nie robiłam znowu aż tak wiele w stronę zarzucenia wagi, a raczej robiłam, ale jako wyrzeczenie traktowałam praktycznie tylko pierwszy dzień, wczoraj i dzisiaj jest już lajtowo i z górki - tak jakbym robiła to od zawsze. Tym bardziej obawiam się napadu, bo to wszystko zepsuje i boję się, że tej równowagi jaką mam teraz już nie odzyskam. Dojście do niej duzo czasu mi zajęło, mimo, że finalnie nie okazało się to takie ciężkie. Dlatego nie chcę tego zniszczyć. Może przeznaczę jeden dzień w tygodniu na takie "rozsądne jedzenie"? Co myślicie? 

wtorek, 13 maja 2014

We set fire in a snow

61.4kg. Beka na głos. :D Zadziwiające, że to cholerstwo ani drgnie. No, ale trzeba czasu. Wczoraj napad, dzisiaj w miarę lekko. Tradycyjne śniadanie i paskudny obiad, za to nic poza tym. Może uda mi się utrzymać tendencję, a waga spadnie do 60kg. Oby!

sobota, 10 maja 2014

Z nudów zaczelam czytać sobie komentarze anonimów, czego wczesniej nie robiłam, bo zwyczajnie ich nie zauważałam. Słuchajcie, rozumiem, że każda z was jeszcze x czasu temu jadła tylko 300kcal, straciła koleżankę/ciocię/babcię drugiego stopnia poprzez małżeństwo, która jednocześnie była mężem waszego księdza proboszcza. Każda jest z wykształcenia lekarzem dietetykiem, monitoruje moje myśli, obserwuje mnie z ukrycia i wie ile kcal dziennie zjadam, mało tego - każda ma też jakieś zdolności profetyczne, bo przecież dobrze wiecie jak skończę! Fajnie, że tyle o mnie wiecie, ja sama chciałabym poznać moje ja na tyle, na ile wy je znacie. Wiem, że żyjemy w kraju, w którym "każdy wie lepiej" i gdzie się tylko czeka na porażkę drugiej osoby. Szkoda, że nikt wam nigdy nie powiedział, że każdy robi to, na co ma ochotę o ile nie zahacza to o życie kogoś innego. Owszem, dobrze jest próbować nowych rzeczy, ale jak nie macie o czymś pojęcia, to się zamknijcie, bo nie wiecie jak wygląda mój dzień, czy ćwiczę i ile zjadam kalorii. Komentarze w stylu "Na 300kcal dziennie pociągnięte jeszcze ze dwa miesiące a potem trumna" sobie darujcie, bo raz, że nie siedzicie przy mnie od lutego i codziennie nie wiecie ile jem, a dwa, że chyba każdy kto pisze takie coś musi być wykwalifikowanym lekarzem, który jednocześnie jest moim prowadzącym, bo skoro wiecie tyle o moim organizmie, to chyba tak musi być. Błagam was, nauczcie się patrzeć szerzej i miejcie trochę bardziej otwarte głowy. Nie generalizujcie i nie wrzucajcie każdego do jednej kategorii ze swoimi zmarłymi na anoreksję czy bulimię krewnymi czy koleżankami. 

Who is the alpha? And what is made of cloth?

Trochę mi nie wychodzi, a trochę tak. Ale boję się zważyć, zrobię to chyba dopiero jak będzie jakiś efekt. Zrobię kilka kilometrów do 12, bo potem jestem zajęta, ale po 17 znowu mogę iść na spacer. Może to coś pomoże. Moje menu składa się głównie z owoców (niestety w tym kaloryczne banany, jakoś ze dwa dziennie, bo wrzucam je do musli), musli i 0,5% jogurtu (jakieś 60kcal na 100g, ale znalazłam już taki, który ma tylko 40kcal, tyle że trochę mi po niego nie jest po drodze). Oprócz tego jem czasem obiad, ale jako, że nie jem mięsa w bardzo łatwy sposób mogę się z niego wywinąć. Zupa? No co ty, jest gotowana na mięsie. Grill zamiast obiadu? A, no to ja sobie coś "swojego" ugotuję. Kotlety? Zjem same ziemniaki. I tak dalej... Czasem jem chleb z serkiem czy z dżemem. Słodyczy poza napadami chyba wcale. Ale nie czuję żebym schudła, w ogóle. Może w nadchodzącym tygodniu jakoś mi się to objawi. Chociaż ze dwa kilogramy... 
Piszcie do mnie na gadu-gadu!

środa, 7 maja 2014

Transparent paper wings that float above me while I sleep.

Trochę nie wiem co i jak, trochę daję radę a trochę w ogóle. Oprócz bilansów, które są dobre w kratkę, to udaje mi się jako-tako ruszać się w sposób, który chociaz trochę je wyrównuje. 4 maja na przykład przeszłam 15 kilometrów. A dzisiaj 10. Ale i tak jestem trochę zła za wczoraj, bo zwaliłam sobie menu kilkoma rzeczami. No cóż, jutro też jest dzień.
Dużo myślę o tym, co będzie i nie cykam się wcale a wcale. Chyba moje życiowe przygody nauczyły mnie patrzeć na to wszystko z dystansem. Muszę znaleźć coś, czym w koncu zacznę się przejmować i robić to na serio. Bo jak na razie to raczej wszystko traktuję lekko. Czasem zbyt lekko.
Jak u ciebie?

piątek, 2 maja 2014

Up on the roof is still a riot

No, trochę się zniechęciłam, bo po moim obiedzie wyszło, że przekroczyłam limit, a nie chciałam aby mój ostatni posiłek został zjedzony o 15:00. Po nim była już tylko sałatka z garści tych mieszanek sałat (te wszystkie mlecze i roszpunki, wiadomo o co chodzi), małej marchewki i pomidora (no i ocet balsamiczny, ale w granicach rozsądku). Jako, że zbyt wiele kalorii to nie miało, pomyślałam, że spalę nadwyżkę, nawet udało mi się trochę więcej!
Niestety często mam taki zapał na poczatku, potem motywacja spadnie. Trzymajcie kciuki za ten tydzień, jak go przejdę, to potem będzie z górki, bo się przyzwyczaję.
Cykam się trochę bólu głowy, ale tak jest zawsze jak organizm się oczyszcza z tego całego syfu, tłuszczu, węgli i wszelkich E-ileśtam składników. Jest na to jakiś sposób? Ja dla detosku piję codziennie 2-3 szklanki wody z cytryną (jedną rano na czczo, około 20 minut przed posiłkiem, to obowiązkowo!). Pewnie pomaga, ale nie na tyle, aby teraz przy "odtruwaniu" nie bolała mnie głowa, mam na myśli nie teraz, lecz tak ogólnie - prędzej czy pózniej. Też tak masz?
Jestem bardzo zadowolona z siebie. I z pogody również.

I can't hold what's in my hand

Chcę już tu zostać. Mam nadzieję, że na zawsze. Pomóżcie mi.
Czy jest tu ktoś jeszcze?
Znacie kogoś, kto robi właśnie SGD? Kto chce zacząć? Kto robi jakąkolwiek dietę?
Pomocyyyyy

wtorek, 18 marca 2014

Will I want them to be who they will be?

Wow, trochę mnie tu nie było. Ale żyję (jeszcze). 
Jazda od nowa od niedzieli. 
Aż sama jestem ciekawa czy mi się uda (zmniejszą i schudną).
Lubisz gry słowne? 
Ja tak. 
Napiszę jutro jak mi idzie. Albo pojutrze, ale mam nadzieję, że w każdym wypadku nie będzie to za miesiąc. 

wtorek, 28 stycznia 2014

Gorączka trwa

Ile razy coś zaczelam, a ile nie skończyłam, rany... Gdyby prowadzić taki spis tego wszystkiego, gdyby wszystko to pamietać, to by było coś. Całe moje zycie tak wygląda, słomiany zapał, myślę, ze czegoś chcę, zaraz zjawia się coś innego i nie wiem sama, i stoję jak debil i pozwalam, żeby to COŚ, ta siła fatalna, zeby to decydowało za mnie. 
Kiedyś jechałam metrem, dzwonię do kolegi i mowię mu jak sprawy stoją. "No i co teraz?" - tak właśnie zapytał. Ale sama nie wiedziałam. Chciałam to zostawić już gdzieś daleko i nawet się specjalnie nie zastanawiałam, co ma być, to będzie. "No nic" - tak odpowiedziałam. A potem jechałam dalej, pokonałam drogę z przystanku do domu, wstukałam kod do bramy, weszłam po schodach, i mimo, ze zanosiło się ma deszcz, to było całkiem ciepło, a drzewa jeszcze zielone. Pewnie miałam na sobie swoją białą koszulkę. Ale jak tylko drzwi się zatrzasnęły, to zdałam sobie sprawę, że nie ma "nic".
Zawsze jest "coś".

poniedziałek, 27 stycznia 2014

There must be something deep down in the middle down there

Wow wow wow, cudownie wczoraj zjebałam, aż jestem pod wrażeniem ze jedna osoba może tyle zrobić. Niezle, widocznie mam jakiś ukryty potencjał, teraz wystarczy go tylko nakierować na odpowiednią stronę i moze się uda.
Z jednej strony nie lubię poniedzialkow, ale z drugiej to początek nowego tygodnia, czegoś nowego w życiu, ale w sumie... Chyba kazdy kolejny dzień zaczyna cos nowego. Byłam na wizycie u chirurga, nie jest aż tak zle aż myslalam, właściwie mogę robić wszystko to samo co do tej pory. Tyle że jak widzę tę zamieć śnieżną za oknem to chce mi się rzygać. Mieszkam nad morzem, więc tutaj -10 stopni czuć jak -20 na Islandii. Nie chodzi o mróz, bo sport rozgrzewa i nie jest zimni gdy się biegnie, ale potwornie ciężko jest cokolwiek zobaczyć, ciagle coś rzuca ci się na twarz i takie tam. Dzisiaj wywaliłam się na rowerze bo nie zobaczyłam krawężnika, wiec możesz to sobie wyobrazić.
Postaram się nic nie zjeść, albo moze zjeść tylko warzywa, a moze trochę obiadu jesli jakiś będzie, ale najlepiej by było gdybym nic nie zjadła, zwłaszcza, ze mam wymówkę w razie czego, no i jakoś specjalnie głodna póki do nie jestem. Jesli będę, to zjem grejpfruta czy coś. Póki co wypiłam kawę, herbatę i wodę, chciałam jechac dziś na zakupy by kupic jakies niskokaloryczne zakupy ale w taką śnieżycę nawet się nie ruszam. Myślę, że gdyby przestało tak nawalać śniegiem, to poszłabym pobiegać, a jak nie, to nie, ale w tym wypadku nic nie zjem, bo ciężej bedzie to spalić. Poza tym przyda się dzień odpoczynku dla mięśni, trzeba tez robic jakies przerwy, chociaz ich nie lubię. Bieganie co drugi dzień się u mnie nie sprawdza, chociaz tak powinno się chyba zaczynać, bo mam mniejszą motywację, odpuszczam, nie chce mi się potem i tak dalej. A tak to organizm się przyzwyczaja, ze biegam codziennie i koniec kropka. Tak jest lepiej.
Ja jebie, same głupoty robię w tej szkole. Jak sobie pomyślę, że mam tu siedzieć do 16 to mnie krew zalewa. I tak nie poszłam w czwartek i piątek, bo i tak to umiem i tylko się nudzę. Tylko siedzę i siedzę. I nic nie robię. Chce ktoś ze mną popisać na gg albo gdziekolwiek? Nienawidzę nudy.
Jakby co, to mój numer: 49759734. 

niedziela, 26 stycznia 2014

If I look hard enough into the setting sun

Zdrowie mi się pogorszyło, jest fatalnie i wszystko mnie boli, znowu czekają mnie odwiedziny na chirurgii, ale przynajmniej nie mam apetytu przez leki. Jak widać są i plusy. Dzisiaj oczywiście też zjadłam obiad, niecałego ziemniaka, żurawinę i dwa pulpety, no i widać tutaj te wszystkie pro ana pierdoły typu "jesteś tym, co jesz", haha. Robione na oliwie i odciśnięte przez papierowy ręcznik, więc nie tak najgorzej. Śniadania nie jadłam, a do wieczora pewnie jeszcze coś nie raz mnie będzie kusić, ale postaram się nie dać, ewentualnie zjem równowartość tej ominiętej kromki chleba z serkiem. Wieczorem pójdę znów pobiegać, ale nie dużo, jak już pisałam z tym u mnie jest fatalnie, robię jakieś 3 kilometry. Właściwie to "biegnę" świńskimi truchtem, ale niech będzie i tak póki co. Lepsze to niż nic, prawda?
Miałam takie wuefistę-przydupa w podstawówce, po prostu inaczej się nazwać tego nie da. Czytał ktoś z was kiedyś taki internetowy komiks Losux? Tam był taki pan Kaban, mniej-więcej jeden poziom umysłowy z moim nauczycielem, facet latał w ortalionowym niebieskim dresie z Adidasa, miał białe buty i łysy łeb, od którego odbijało się światło reflektorów zamontowanych na suficie sali gimnastycznej. Miał też gwizdek, który był dla niego tak ważny jak cesarska korona dla Napoleona, ale co najlepsze zawsze nosił białe grube skarpetki i podciągał je pod same kolana. Zawsze mówił, że zadzwoni do mojej mamy, że nic nie robię, bo prawdę mówiąc całe życie miałam więcej wuefów niećwiczących niż ćwiczących, bo nigdy nie rozumiałam idei przebierania się przez 15 minut w białe koszulki i granatowe spodenki, dziesięciominutowego machania rękami w ramach rozgrzewki, odbijania piłki do ściany przez kilka następnych minut a następnie powrotu do szatni. Jaki to w ogóle miało sens? Dopiero w liceum trafiłam na fajnych nauczycieli tego przedmiotu gdzie właściwie ciągle robiliśmy coś ciekawego, aż chciało się chodzić. Podstawówka, wiadomo, dzieci są małe, uczy się je samych podstaw, a resztę zostawia się na potem, gimnazjum to chore dziecko polskiej oświaty, a dopiero potem tak na dobrą sprawę zaczyna się coś dziać.
No i co taki cienias miałby niby jej przez telefon powiedzieć? "Pani dziecko wolno biega"?

sobota, 25 stycznia 2014

Miasto świateł, które zgasły

Idę, idę, idę. I chociaż rzygać mi się chce gdy patrzę na ten Wierchojańsk za oknem, to idę dalej. Rany Julek, ale dzisiaj się nawpierdalałam. Kromka chleba z serkiem (nie liczę kalorii jakoś super dokładnie, chleb ma 250kcal na 100g, nie mam pojęcia ile ma kromka, a serek to około 55kcal), gruszka, dwa małe pomidorki, te takie karlęce, no i obiad. O tak, obiad to klasyka w jadłospisie, po prostu nie da się go ominąć. To znaczy wtedy, kiedy akurat jest, bo w tygodniu raczej nikt nic nie gotuje, wtedy mogę jeść po 300-500kcal. Czym więc jest takie coś raz lub dwa w tygodniu? Sportu raczej nie uprawiam zbyt namiętnie, od niedawna biegam, ale to jest tak żałosne, że nawet nie zamierzałam o tym wspominać. Spałam około 100-150 kalorii. Do około 7-10 minut ćwiczeń cardio, kilkadziesiąt brzuszków (ale też niezbyt wiele. Zresztą po co mam trenować mięśnie brzucha, skoro i tak zasłania ja tłuszcz? Jak schudnę to może się tym zajmę, a brzuszki same w sobie nie spalają jakiejś oszałamiającej liczby kalorii), pól godziny dziennie spaceru, a na uczelnię zasuwam rowerem. Szkoda, że nie jestem na tyle wysportowana aby móc spalić wszystko to, co zjem. 
Kiedy mieszkałam we Francji udało mi się sporo-niesporo schudnąć, nie wiem dokładnie ile, bo z wagą było coś nie tak, ale "na oko" coś około 7kg. Ale jadłam wtedy jakieś 300-600 kalorii dziennie, albo kilka owoców. Albo wcale. Chociaż bywały dni, że jadłam bagietkę, cztery kawałki pain au chocolat, kawałek ciasta i jakieś serki, chrupki, czasem jadłam pizzę. Za to nie ruszałam się w ogóle, czasem szlam do sklepu albo jechałam do pracy. Skoro więc bez ruchu udało się tyle w tak krótkim czasie zrzucić (wszystko trwało jakiś miesiąc, ale tak intesywniej i na serio to z trzy tygodnie), to może teraz jedząc więcej a spalając chociaż mały kawałeczki tego też się uda? 
Bo żeby nie było za wesoło, to przy kolejnej zmianie miejsca zamieszkania odrobiłam swoje kilogramy. Wczoraj waga pokazała 61.1kg. Nie jest jakoś porażająco, ale jestem kurduplem i nie wyglądam super zachwycająco. Po powrocie z Paryża wszyscy mówili, że dobrze wyglądam. Nie wiem czy wrak człowieka może wyglądać dobrze. Mogę nienawidzić tego miasta, bo tak właśnie jest, ale jeśli chodzi o wagę, to było idealnie. Tylko szkoda, że miałam wiecznie podkrążone oczy, ruszałam się z gracją stuletniej staruszki i włosy wpadały mi garściami. Wieczne problemy ze zdrowiem, ciągle bolący brzuch (głowa po pewnym czasie przestała), a przede wszystkim niemożność wstania z łóżka (pranie tylko jesli już na serio nie miałam czego ubrać, bo nie chciało mi się nawet go wstawić; otwarte okno przez dwa dni, bo zamknięcie to za duży problem; pleśń w kubku po herbacie, bo przecież musiałabym kupić tabletki do zmywarki i tak do końca swiata) - nigdy więcej. Ale ten jeden efekt uboczny strasznie mi się spodobał.
Czasem sobie myślę, że gdybym tam została, to pewnie bym umarła. Wiesz, że moim sąsiadem był Jim Morrison? Skończyłabym jak mój wielki idol tamtych lat, tych, w których syndrom Jasia Wędrowniczka to była norma, tych, w których przesypało się przez nas więcej kwasu niż przez Woodstock w 1969 roku, tych, w których chcieliśmy umierać szybko, ale tylko po to, żeby żyć wiecznie, ale jednocześnie byliśmy tak okropnie ciekawi co będzie dalej i czy się nam uda. Nikt z moich znajomych z tamtego czasu już tak nie myśli, po czasie sami dorosnęliśmy do tego, że to piękna droga, którą warto było przejść, ale na bank nie warto jej kontynuować. 
Kiedy tam przyjechałam było lato. Wyjątkowo gorące i słoneczne. Upały jak jasny szlag, bez butelki wody nawet nie wychodziłam. Śmierć to taki stan, kiedy życie jest skończone, kiedy nie ma już żadnych funkcji życiowych. Właściwie w biologicznym sensie każdy żyjący organizm kiedyś umiera i jest to stan permanentny. U mnie szukanie tych funkcji było jak szukanie igły w stogu siana. Dla tego miasta byłam martwa jak wczorajsze słońce. 
Kiedy wyjezdzałam z Paryża lało jak z cebra. Lato zaczynało się kończyć. Dni nie były ani gorące, ani słoneczne, a ja nie byłam szczęśliwa. Nie można i mieć i zjeść ciasta. Coś trzeba wybrać. 
Czasem się zastanawiam nad jesienią. Była tam w ogóle jesień w zeszłym roku?

Techniczne zagwozdki

No dobra, mógłby mi ktoś wytłumaczyć jak obserwować niektóre blogi? Bo przy jednych jest takie okienko w stylu "obserwuj blog", a na niektórych tego nie widzę. Ratunku!

It is a movie set

Nie wiem nawet co mogłabym tu o sobie napisać. Może po prostu podam dziesięć faktów o mnie, takich, które pomogą ci zrozumieć to, co będę tu opisywać.
Here we go:
1) Moja historia jest długa jak papier toaletowy, ale na bank nie jest do dupy. Uważam, że mam cholernie ciekawe życie i jest o czym pisać. Pewnie retrospekcje będą tu gościć bardzo często. Mój numer Gadu-Gadu: 49759734. Pisz jeśli chcesz, opowiem coś więcej.
2) Jestem strasznie leniwa, ale zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że jeśli coś jest warte ciężkiej pracy, to po prostu trzeba to zrobić. Mam wiele marzeń i do nich dążę każdego dnia. Może ze względu na lenistwo jest to droga na skróty, ale póki co okazuje się, że to sposób równie skuteczny. Jedyne miejsce, gdzie sukces pojawia się przed wysiłkiem to słownik.
3) Nie mieszkam w Polsce. Piszę to jedynie dlatego, żeby polepszyć recepcję moich postów. W Polsce wiele rzeczy wydaje się czasem...powalonych? Nawet nie mam słów aby to określić.
4) Chciałabym być dobrym człowiekiem. Myślę, że czasem mi się udaje, a czasem kompletnie nie. Na pewno chciałabym mieć lepszy charakter, tak, żeby to dobro automatycznie ze mnie wychodziło.
5) Nie wydaję się zbyt ambitna, ale wiem co to determinacja. Sądzę, że nie raz to udowodniłam, a czuję, że to dopiero wierzchołek góry lodowej. Jeśli na serio bardzo czegoś chcesz, to po prostu to zrób. Łatwo powiedzieć, co? No cóż, jeśli chcesz wejść na sam szczyt, to droga zawsze jest pod górkę.
6) Nie mam zielonego pojęcia po co mi ten blog. Tematycznie zahaczy o moje życie kiedyś i teraz, o moje marzenia, o ludzi i o to co właściwie się dzieje dookoła. Jeszcze nie wiem czy będę potrafiła to wszystko przekazać, ale jak nie spróbuję, to się nie dowiem.
7) Nie bardzo wiem w co mam wierzyć. Może zycie to jedna wielka okazja aby się przekonać co jest prawdziwe? Ten temat na pewno rozwinę bardziej już wkrótce, bo mnie to cholernie fascynuje i jestem ciekawa co inni mają do powiedzenia w tej kwestii.
8) Najpiękniejsze co może człowieka spotkać to według mnie płacz ze szczęścia. Serio. Musisz kiedyś spróbować. Ja wiecznie za tym gonię i mam to szczęście w garści. Na mojej drodze stanęło tyle osób, które mi pomogły, że nawet sobie nie wyobrażasz. Bez nich nie byłabym tu, gdzie jestem teraz, leżałabym w łóżku myśląc o czymś, co byłoby niemożliwe. A jednak, wystarczyło uwierzyć i wykorzystać to, co stawało na mojej drodze, a niemożliwe stało się możliwe. Just do it.
9) Kiedyś myślałam, że fajnie byłoby umrzeć w kwiecie wieku, kiedy osiąga się same sukcesy, być jak meteor, który spalając się świeci nad całym światem. Ale kto, kurwa, chciałby umierać? Teraz myślę, że to po prostu straszne, przecież świat jest taki ciekaw i tyle się dzieje. Wszystko się zmienia na naszych oczach, jak można nie chcieć wiedzieć co będzie dalej? Bo nie ma NIC. Zawsze jest COŚ. Do tego też pewnie jeszcze wrócę.
10) Sporo swojej uwagi kieruję na siebie. Nie dlatego, że jestem egoistką, ale dlatego, że uważam, że jeśli jest coś dobrego, co mogę temu światu zaoferować, to ja sama. Inni i tak częściowo mają mnie za kretynkę czy kierują pod moim adresem jakieś negatywy, więc czemu miałabym przejmować się nimi? Jeśli tylko ktoś jest dobry, a stara się być jeszcze lepszy, to choćby kierował na samego siebie 70% uwagi, to czemu miałoby to być złe? Aby kochać innych trzeba chociaż polubić siebie.
Wow, same pierdoły, zero konkretów. Chyba właśnie pokazałam ci teraz w jaki sposób działa mój mózg. Mam nadzieję, że tu wrócisz i poczytasz trochę moich przyszłych przemyśleń, tych do których nawiązałam tutaj i tych, które opowiedzą o tym, czego tu nie ma, albo i o tym, co jeszcze nawet się nie wydarzyło. Każdy z nas ma życie, które jest osobną historią, czemu mamy więc jej nie opowiadać?
Ja właśnie zaczynam.